O
tym, że młodzież nie rozumie lektur szkolnych, ponieważ nie zna wielu
występujących w nich słów, powiedziała jedna z uczestniczek konferencji pt. „Upowszechnianie czytelnictwa i rozwój kompetencji czytelniczych”
(Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie, 2017,
źródło komentarza: serwis informacyjny Radia Free). Potwierdzili to nauczyciele, z którymi rozmawiałam przy okazji innych tematów związanych ze szkolnictwem.
Zaczęłam się zastanawiać, z czego
może to wynikać. Czy to wina samych lektur, ich coraz większej
nieprzystawalności do naszej rzeczywistości, czy nauczycieli – może nie
potrafią przekazać wiedzy o języku w ciekawej formie, czy rodziców, którzy
ograniczają rozmowy z dziećmi do podstawowych spraw, czy też całego
społeczeństwa, które wraca do obrazków, a może mediów i osób publicznych, które
nie dbają o poprawną polszczyznę, a na uwagi reagują z wrogością?
Nie będę szukać winnych, zwłaszcza
jednostkowo. Uważam, że lepiej zadbać o swoje poletko. Robię to tak: dużo
czytam dzieciom (chociaż dwie strony wieczorem to podstawa), często bawię się
słowami, pokazując, jak można coś powiedzieć w różny sposób, nie boję się
trudnych słów i pytań „A co to znaczy?”. (Właściwie powinnam napisać powyższe
zdanie w liczbie mnogiej, bo mąż mnie w tym wspiera).
Nie łudzę się, że dzięki tym
staraniom moje dzieci w przyszłości zachwycą się lekturami sprzed wieków i
zaczną cytować wieszczów. Nie w tym rzecz. Mogę jednak pomagać im zrozumieć, że
język jest żywym organizmem, odczytywanie lektur trzeba łączyć z danym
kontekstem historycznym, a pochodzenie słów może być ciekawe tak samo jak
życiorysy władców.
Komentarze
Prześlij komentarz