Kiedy jedna z sieci supermarketów ogłosiła termin wielkiej wyprzedaży książek, zaznaczyłam sobie to w kalendarzu. Nadszedł TEN dzień, więc niemal bladym świtem dotarłam na miejsce, czując miłe mrowienie w palcach. Tuż przed skrzynią z książkami tętno niebezpiecznie przyspieszyło... i stanęłam jak wryta. To, co znajdowało się w skrzyni, nijak nie przypominało oferty, na którą mogliby się rzucić miłośnicy książek. Dla dzieci - kartki przeładowane kolorami, z mierną treścią. Dla dorosłych - romanse, ale fragmenty udowodniły, że książka zabije nie tylko czas, również czytelnika...
Minęło kilka tygodni. Tym razem przyjechałam na tradycyjne zakupy. I tradycyjnie zatrzymałam się przy książkach, bez nadziei na cokolwiek. A tu... Zafon. Dwa tytuły! W cenie, w której widziałam te książki tylko jako używane. Radośnie pobiegłam do kasy, jeszcze radośniej wracałam do domu.
A po drodze...
Naszła mnie refleksja. Czy kupując książki w promocyjnych cenach nie podcinam gałęzi, na której siedzę? W końcu należę do grona ludzi przygotowujących książki dla czytelników i żyjących z tego, że ktoś te egzemplarze kupuje.
Wdech. Wydech. Spokojnie.
To nie jest jedyne miejsce, w którym zaopatruję się w książki. A te w promocyjnych cenach nie są jedynymi w mojej domowej biblioteczce. Uf...
Komentarze
Prześlij komentarz